Kupieckie Porachunki
Dwóch kupców skazanych na śmierć za "podejrzane" procedery.
Dwóch kupców skazanych na śmierć za "podejrzane" procedery.
Wraz z upadkiem korsarstwa wielu kupców na Morzu Śródziemnym odetchnęło z ulgą. Ich statki przestały być napadane, a Ci z piratów, którzy nie zostali wyłapani widocznie musieli uznać, iż pora na emeryturę i rezygnację ze starych praktyk (choć teraz wiadomo już, iż takie myślenie było raczej złudne, patrząc na powstanie państwa w Chorwacji). Najwięcej na tym zyskali kupcy wywodzący się z Syrakuz. Centralne położenie kraju Sycylijczyków sprawiło, że do każdego miejsca mieli blisko, a Protektor przykładał się, by zakładać faktorie na każdym zakątku morza, na czele z Marsylią. Nie próżnował również w polityce zagranicznej, wymuszając korzystne dla siebie warunki od Frankończyków, a także zawierał liczne umowy korzystne dla jego poddanych. A że kapitał przyciąga jeszcze większy kapitał - syrakuzyjczycy zaczęli wypierać innych kupców z całego akwenu.
To z pewnością było nie w smak mieszczanom z Genui, Nowej Kartaginy, Konstantynopola czy Aleksandrii, którzy woleliby widzieć siebie w miejscu Sycylijczyków. I rzeczywiście - pojawiła się sprawna konkurencja dla wyspiarzy, ale byli to inni wyspiarze - ale bardzo nieoczekiwani. Od paru lat na zachodzie morza zaczęli pojawiać się wikingowie z islandii - bynajmniej nie jako grabieżcy. Wpływy zaczęli zdobywać dzięki sprawdzonym sposobom - takim samym jak wcześniej zrobili to Sycylijczycy. Jarl pozawierał wiele korzystnych umów celnych i pozakładał liczne faktorie. Islandczycy mieli jednak jeszcze dwa asy w rękawach. Pierwszym z nich były prężnie działające i rozwijające się Kasy Wspólnotowe, które od wielu lat hojnie dotują zagraniczne wyprawy.
Drugim zaś była świeżo powołana Kompania Kartagińska, która przebojem wdarła się na rynek. Luksusowe surowce, takie jak czerne jedwabie, kartagińskie przyprawy, egipskie papirusy zostały przez nią wykupowane praktycznie na pniu, po czym transportowane po całym basenie Morza Śródziemnego, a przede wszystkim na północ - na rodzime Irlandię i Islandię, ale też do portów Bretańskich i do Antwerpii. Tam zaś nigdy niewidziane dobra wzbudziły niemałą furorę, a wikingom zapewniły niemałe zyski. I wielu wrogów. Choć lokalni rzemieślnicy i importerzy raczej nie interesowali się za bardzo komu sprzedają swoje towary, tak wielu syrakuzyjczyków potraciło nagle spore majątki, gdy ich długotrwali kontrahenci pozrywali z nimi kontrakty. Oliwy do ognia bez wątpliwości dolewała tylko egzotyka wikingów, którzy nie są zbyt obyci w lokalnych zwyczajach.
Do wrzenia nie doprowadziły jednak same problemy w prowadzeniu biznesów, ale to, co im zaczęło towarzyszyć. Jeden z wikingów został napadnięty na ulicach Mdiny przez kilku biedaków i zasztyletowany - rzekomo za publiczne picie wina. Niemniej jego współpracownicy mówią, iż zostali oni nasłani przez ich konkurenta w interesie - ten zaraz po śmierci Islandczyka przejął jego intratny kontrakt. W Genui syrakuzyjski kupiec "we wschodnim stylu" zamordował grupę wikingów - otruł ich na uczcie, którą wyprawił, by uczcić podpisanie nowej umowy. W sądzie bronił się, iż wikingowie do podpisania rzekomej umowy go przymusili, zastraszając jego współpracowników. Pojawił się też pikantny wątek romantyczny - żona oskarżonego miała rzekomo zdradzić go z kilkoma niebieskookimi Normanami, a owocem tych rozkosznych nocy miało być blade jak ściana dziecko. Przybysze z dalekiej północy też podobno nie są bez winy - ostatnio kilka statków zatonęło w przystani Konstantynopola, o co oskarżeni zostali właśnie nordycy. To oni bowiem przejęli kontrakty po kapitanach zatopionych statków.
Prawdziwa wojna się jeszcze nie zaczęła, ale coraz szersza grupa kupców wynajmuje sporych rozmiarów zbrojne obstawy. Wiele miast stało się miejscami pomniejszych utarczek, wymuszeń haraczy czy pobić, zaś rzemieślnicy coraz częściej obawiają się, iż dostarczanie towarów do jednej ze stron kupieckiego konfliktu doprowadzi, iż druga zacznie się im narzucać siłą. Parę razy doszło już do przekupstw lokalnych urzędników i rajców miejskich. Kilku kupców, zarówno syrakuzyjskich jak i islandzkich, próbowało dojść do jakichś porozumień - szybko niemniej zostali uciszeni (nierzadko na zawsze) przez swoich pobratymców, którzy ani myślą iść na jakiekolwiek ustępstwa. Konkurencja jest na tyle duża, że raczej nie ma mowy o jakimkolwiek wyważonym porozumieniu.
Póki co trudno orzec, która strona ma przewagę nad którą. Syrakuzy grają na "swoim boisku" i mają dobrego trenera, jednak kupcy Wspólnoty Islandzkiej mają lepszą organizację, zgranie i skład. Mecz raczej nie zakończy się remisem - gra jest o zbyt dużą stawkę - hegemonię na Morzu Śródziemnym. Ale kto wie - może gdzie dwóch się bije, skorzysta trzecia strona i ona zacznie dominować?
To z pewnością było nie w smak mieszczanom z Genui, Nowej Kartaginy, Konstantynopola czy Aleksandrii, którzy woleliby widzieć siebie w miejscu Sycylijczyków. I rzeczywiście - pojawiła się sprawna konkurencja dla wyspiarzy, ale byli to inni wyspiarze - ale bardzo nieoczekiwani. Od paru lat na zachodzie morza zaczęli pojawiać się wikingowie z islandii - bynajmniej nie jako grabieżcy. Wpływy zaczęli zdobywać dzięki sprawdzonym sposobom - takim samym jak wcześniej zrobili to Sycylijczycy. Jarl pozawierał wiele korzystnych umów celnych i pozakładał liczne faktorie. Islandczycy mieli jednak jeszcze dwa asy w rękawach. Pierwszym z nich były prężnie działające i rozwijające się Kasy Wspólnotowe, które od wielu lat hojnie dotują zagraniczne wyprawy.
Drugim zaś była świeżo powołana Kompania Kartagińska, która przebojem wdarła się na rynek. Luksusowe surowce, takie jak czerne jedwabie, kartagińskie przyprawy, egipskie papirusy zostały przez nią wykupowane praktycznie na pniu, po czym transportowane po całym basenie Morza Śródziemnego, a przede wszystkim na północ - na rodzime Irlandię i Islandię, ale też do portów Bretańskich i do Antwerpii. Tam zaś nigdy niewidziane dobra wzbudziły niemałą furorę, a wikingom zapewniły niemałe zyski. I wielu wrogów. Choć lokalni rzemieślnicy i importerzy raczej nie interesowali się za bardzo komu sprzedają swoje towary, tak wielu syrakuzyjczyków potraciło nagle spore majątki, gdy ich długotrwali kontrahenci pozrywali z nimi kontrakty. Oliwy do ognia bez wątpliwości dolewała tylko egzotyka wikingów, którzy nie są zbyt obyci w lokalnych zwyczajach.
Do wrzenia nie doprowadziły jednak same problemy w prowadzeniu biznesów, ale to, co im zaczęło towarzyszyć. Jeden z wikingów został napadnięty na ulicach Mdiny przez kilku biedaków i zasztyletowany - rzekomo za publiczne picie wina. Niemniej jego współpracownicy mówią, iż zostali oni nasłani przez ich konkurenta w interesie - ten zaraz po śmierci Islandczyka przejął jego intratny kontrakt. W Genui syrakuzyjski kupiec "we wschodnim stylu" zamordował grupę wikingów - otruł ich na uczcie, którą wyprawił, by uczcić podpisanie nowej umowy. W sądzie bronił się, iż wikingowie do podpisania rzekomej umowy go przymusili, zastraszając jego współpracowników. Pojawił się też pikantny wątek romantyczny - żona oskarżonego miała rzekomo zdradzić go z kilkoma niebieskookimi Normanami, a owocem tych rozkosznych nocy miało być blade jak ściana dziecko. Przybysze z dalekiej północy też podobno nie są bez winy - ostatnio kilka statków zatonęło w przystani Konstantynopola, o co oskarżeni zostali właśnie nordycy. To oni bowiem przejęli kontrakty po kapitanach zatopionych statków.
Prawdziwa wojna się jeszcze nie zaczęła, ale coraz szersza grupa kupców wynajmuje sporych rozmiarów zbrojne obstawy. Wiele miast stało się miejscami pomniejszych utarczek, wymuszeń haraczy czy pobić, zaś rzemieślnicy coraz częściej obawiają się, iż dostarczanie towarów do jednej ze stron kupieckiego konfliktu doprowadzi, iż druga zacznie się im narzucać siłą. Parę razy doszło już do przekupstw lokalnych urzędników i rajców miejskich. Kilku kupców, zarówno syrakuzyjskich jak i islandzkich, próbowało dojść do jakichś porozumień - szybko niemniej zostali uciszeni (nierzadko na zawsze) przez swoich pobratymców, którzy ani myślą iść na jakiekolwiek ustępstwa. Konkurencja jest na tyle duża, że raczej nie ma mowy o jakimkolwiek wyważonym porozumieniu.
Póki co trudno orzec, która strona ma przewagę nad którą. Syrakuzy grają na "swoim boisku" i mają dobrego trenera, jednak kupcy Wspólnoty Islandzkiej mają lepszą organizację, zgranie i skład. Mecz raczej nie zakończy się remisem - gra jest o zbyt dużą stawkę - hegemonię na Morzu Śródziemnym. Ale kto wie - może gdzie dwóch się bije, skorzysta trzecia strona i ona zacznie dominować?